Chcę dać świadectwo miłości Chrystusa, jaką mogłam osobiście odczuć.
7 marca 1994 roku nagle trafiłam do szpitala z wysoką gorączką i okropnymi bólami nóg i rąk, które uniemożliwiały mi poruszanie się. W czasie pobytu w szpitalu moje dolegliwości nie ustępowały, a stosowane leczenie nie dawało żadnych rezultatów. Trwało to ponad miesiąc czasu. Lekarze nie dawali mi już nawet szans na długi życie, wręcz poinformowano mego męża, że może już przygotować się na moją śmierć. Ja jednak nie poddawałam się i próbowałam "żyć".
Na własną prośbę wyszłam ze szpitala do domu i zaczęłam szukać pomocy lecząc się prywatnie. Nikt jednak nie potrafił nawet postawić diagnozy. Lekarze mimo szczerych chęci nie potrafili mi pomóc. Stosowane leki doprowadzały mój organizm do jeszcze większego osłabienia.
Ostatecznie lekarze stwierdzili, iż choruję na jakąś odmianę kolagenozy i ostatecznie będą mogli zdiagnozować mnie po dwóch - trzech latach objawów, gdyż wtedy choroba wytworzy w organizmie stałe widoczne potwierdzające zmiany. Zastosowano mi profilaktyczne leczenie tzn. sterydy i leki stosowane przy leczeniu chorób nowotworowych. Każdy napotkany lekarz uświadamiał mnie, iż takie leki będę musiała brać do końca życia, gdyż inaczej nie będę w stanie funkcjonować.
Po zażyciu leków mój stan zdrowia polepszył się na tyle, iż mogłam próbować prawie normalnie żyć. Po dwóch latach ich przyjmowania próbowałam je odstawić, lecz zaraz miałam nawrót choroby - gorączkowałam i nie mogłam poruszać się.
Pogodziłam się ze swoją chorobą i z codzienną dawką leków. W miarę upływu czasu pojawiały mi się nowe objawy choroby, które zgodnie z twierdzeniami lekarzy nie pasowały do kolagenozy, którą miałam mieć, a wręcz ją wykluczały.
Po pięciu latach choroby na nodze pojawił mi się guz, który był bardzo bolesny i szybko się rozrastał. Lekarze nie potrafili stwierdzić, co to jest, a wycinek pobrany z wnętrza guza wskazywał, iż w tym miejscu nic nie ma. Ogólnie przez cały czas mojej choroby wszystkie wyniki miałam dobre, po prostu w dokumentacji lekarskiej byłam zdrowa.
Lecz w maju 2000 roku mimo zażywania leków ponownie zaczęłam gorączkować. Ponownie trafiłam do szpitala, gdzie po przebadaniu mnie nie chciano wierzyć, że przez ponad 6 lat brałam tak szkodliwe leki i nie miałam żadnych skutków ubocznych widocznych w moim organizmie. Ku mojemu zadowoleniu odstawiono mi na próbę leki.
Dwa dni po decyzji lekarzy, moja znajoma zorganizowała modlitwę wstawienniczą we wspólnocie „Ezechiasz”. Mimo, że uważałam, iż nie jest mi ona potrzebna, wyszłam ze szpitala na dwie godziny i pojechałam na umówione spotkanie, żeby nie zrobić przykrości mojej znajomej.
W trakcie modlitwy chyba nieświadomie oddałam swoje życie Jezusowi. I od tego dnia moje, a w zasadzie już nie moje życie, zaczęło wyglądać zupełnie inaczej. Po dwóch dniach od modlitwy zniknął guz z nogi. Wyszłam ze szpitala, pracowałam i nie potrzebowałam już leków, aby normalnie funkcjonować. Zmieniły mi się poglądy na pewne dziedziny życia, zaprosiłam Jezusa do zamkniętych do tej pory miejsc w moim sercu. Po prostu zostałam przewrócona jak bluzka - na drugą stronę.
Od tej pory, już półtora roku, nie biorę tabletek, które miały być moją podporą do końca życia. Obecnie robię wszystko, co robiłam przed chorobą ćwiczę, jeżdżę na rowerze, biegam, cieszę się każdą chwilą. Ale teraz robię to wszystko razem z moim uzdrowicielem - Jezusem. Teraz wiem, że tylko z Nim mogę wszystko, a modlitwa dla mnie jest najlepszym i najskuteczniejszym lekarstwem, jakie mogę zażywać bez potrzeby konsultacji z lekarzami.
Grażyna